Colca Canyon - trekking po najgłębszym kanionie świata. Autor: Henryk Kukla

14/06/2016


Mój trekking po Colca Canyon zaczął się zupełnie niewinnie. Wcześnie rano, o wschodzie słońca, usiadłem na krawędzi kanionu i cierpliwie czekając obserwowałem niebo. W odróżnieniu od mojej niepohamowanej natury - parcia do przodu - wczesne poranki mają w sobie moc przezwyciężania pośpiechu. Gdy tylko poczuję to błogie, rześkie powietrze, a ciemne niebo rozświetli światło tak trudne do opisania: takie miękkie, o ciepłej barwie i rozproszone, to czuję się tak, jakby ktoś pod nos przykleił mi wężyk, z którego pod dużym ciśnieniem w mój mózg przetacza metry sześcienne dodatkowego tlenu – jednym słowem totalna błogość! W mojej naturze czekanie na „coś" nigdy nie było moją mocną stroną. W przeszłości kilkakrotnie byłem zaproszony przez moich znajomych na wędkowanie i w pewnym sensie jest to zrozumiałe, bo kompan ze mnie dobry. Jednak nie ma co ukrywać, że jak tylko nadarzyła się mała szansa powrotu, odkręcałem się na pięcie i uciekałem, jak tylko szybko można było, od tych mało motorycznych zajęć!

Muszę jednak przyznać, że tym razem, siedząc nad kanionem moje nastawienie do czekania miało zupełnie inne podłoże: nie czekałem na „coś" lecz na majestatycznego, królewskiego, czczonego przez Inków kondora. Te ptaki, w ich kulturze, są na samym szczycie kultu i były uważane za święte. Rozmyślając o tym wszystkim nawet nie zauważyłem jak pierwszy, ogromny kondor poszybował po niebie. Te wielkie ptaki, jak nasze bociany, krążą miedzy krawędziami kanionu zataczając koła i tylko czasami uruchamiają ogromne skrzydła, by dodać sobie pędu. Kiedy jednak tylko mają ochotę na odrobinę szaleństwa, zamiast spokojnych kółek, bezszelestnie, w pozycji przerażającego „drapieżnika" spadają w dół – jak głęboko ? - tego nie wiem! - skoro Colca Canyon jest najgłębszym kanionem świata, mam prawo tego nie wiedzieć.

Uzbrojony w aparat zacząłem robić zdjęcia. Tym razem do tej sesji dobrze się przygotowałem. W Jarosławiu, mieście darzonym przeze mnie wyjątkowym sentymentem, przed wyjazdem, odbyłem szybkie szkolenie z zakresu fotografii. W domu pana Wojtka, profesjonalisty takiego przez duże „P" , przesiedziałem kilka godzin i nauczyłem się kilku sztuczek. Do tej pory nigdy mi się nie udało zrobić zdjęcia ptaka w locie, a tu niespodzianka: może te zdjęcia nie są aż takie rewelacyjne, ale jak na moje oko nie ma się czego wstydzić.


Kondor Andyjski (Vultur gryphus ) fot. Henryk Kukla


O tym, że czas szybko płynął na podziwianiu tych pięknych ptaków, doskonale można było się przekonać po wysokości słońca nad horyzontem. W każdym moim trekkingu słońce to spory kłopot – uwierzcie mi na słowo honoru, że nawet w największe, ekstremalne upały ubieram długie spodnie i specjalną koszulę z długim rękawem, odbijającą promieniowanie UV. Nie wspomnę o kremie z filtrem min.50! To nic, że na twarzy jestem biały i wyglądam jak bałwan – życie ma się tylko jedno. Tak przygotowany na czekający mnie na dole gorąc, powoli zacząłem schodzić w dół. Mimo tego, że było z „górki", droga nie była łatwa – strome nachylenie bardzo szybko zaatakowało najpierw kolana, a potem plecy. Mimo mojego ultralekkiego wyposażenia plecak sporo ważył - sam aparat z obiektywami i osprzętem to ciężar 8kg – a gdzie zapas wody i reszta? Z godziny na godzinę mój trekking z "lajtowego" spaceru przeistaczał się w kaźń. Nie ma w tym przesady: wysiłek fizyczny i ta nie do zniesienia suchość oraz brak wiatru - sytuację można porównać do chodzenia z plecakiem po saunie, wyssały ze mnie wszystkie siły. Nie uwierzycie, ale muszę Wam się przyznać, że mimo tego, iż zaliczyłem gorącą jak piekarnik pustynię Kalahari, najsuchszą pustynię Atakama i przejechałem przez pustynny środek Australii,to tu, na samym końcu pierwszego dnia trekkingu i to prawie u mety, musiałem zjeść ratujący mnie przed „odjechaniem" energetyczny batonik – może to mało męskie wyznanie ale to był mój pierwszy raz.


Podstawowa umiejętność piechura to zakrywanie i obrona przed słońcem fot. Henryk Kukla


Na szczęście zbieg okoliczności czuwał nade mną – do spania dostałem wychłodzoną, starą, zbudowaną z górskiego kamienia norkę, gdzie zamiast szyb były luźno powsadzane wysuszone patyki - jaka ulga ! – przewiew, delikatny, zimny wiatr szybko ukołysał mnie do snu.

Mój "pięciogwiazdkowy" hotel ;)


Kolejne dni były bardziej łaskawe, a może to wynik mojego niebywałego, szybkiego przystosowania organizmu do nowych warunków? Jak szczur błyskawicznie mogę radykalnie zmieniać otoczenie - czy to w koronkach, czy pod mostem - zawsze mi jest dobrze. Chodzenie wzdłuż płynącej rzeki jest niesamowicie emocjonujące: w dole przelewa się woda, a jak podniesie się głowę do góry, to aż pod samo niebo widać strzeliste, pionowe ściany z mało spotykaną fakturą. Często na szczytach gór Hiszpanie, podbijając te niegościnne i trudno dostępne tereny, umieszczali krzyże, które podkreślały ich katolicki charakter. Jednak mimo tego, że górskie krzyże są przystrajane kwiatami, tutejsi mieszkańcy wypracowali sobie religijny kompromis. Na dole, gdzie woda hojnie obdarza tereny swoją witalnością, pustynny, kaktusowaty krajobraz przemienia się w zieloną oazę. Z drzew zwisają bardzo delikatne w dotyku włosia, które po „ubiciu" służą dla miejscowych Indian za poduszkę. Długo będę pamiętał smak owocu sancayo, którego nawet w najgrubszych rękawiczkach trudno zerwać z kaktusa. Wielkości piłki do tenisa owoc, ze wszystkich stron, swoimi małymi igiełkami broni się przez zerwaniem. Po obraniu ze skórki przypomina swoim wyglądem kiwi ,a po spróbowaniu smakuje jak cytryna – Jezu, wykrzywia gębą na wszystkie strony! I o to właściwie chodzi ,by w każdym wyjeździe każdy znalazł sobie coś, co do końca życia będzie mu się kojarzyć z miejscem….


Sancayo - moje kulinarne wspomnienie z Colca Canyon fot. Henryk Kukla


GALERIA - Colca Canyon w moim obiektywie - fot. Henryk Kukla

Komentarze

Brak opinii

Napisz opinię