Dominika - wyspa bardzo tajemnicza... Opowiada Zuzanna Jeglorz

26/02/2016


Dominika, jak to kobieta, jest wyspą bardzo tajemniczą. Dla spragnionego uciech ziemskich żeglarza, przypływającego z daleka, kreuje się na „nie do zdobycia". Jej skarbów i bogactw bronią okazałe łańcuchy górskie, ciągnące się wzdłuż całej wyspy. Pokryte są bujnymi, zielonymi lasami, w których Bóg wie co się kryje. Dreszczyku może dostarczyć też fakt, że nad tym wszystkim góruje prawdziwy szczyt diabła – nie dość, że wulkan, to jeszcze o nazwie Morne Diablotins. To już wystarczająco może odstraszyć biednego żeglarza i kazać mu czym prędzej zmienić kurs na jakąkolwiek inną wyspę.

A wystarczy przecież po cichutku nad ranem, nie budząc śpiących miejscowych, dobić do brzegu, postawić stopę – i już się ją zdobyło. Potem - przy wtórze piejącego koguta, wschodu słońca i opadającej mgły możemy do woli zachwycać się jej pięknem.

Muszę przyznać, że Dominika była dla mnie bardzo intrygującym miejscem - przede wszystkim ze względu na swój krajobraz. Fryderyk Chopin rzucił kotwicę w Prince Rupert Bay na zachodnim brzegu wyspy, bardziej odsłoniętym od wiejących z oceanu wiatrów. Z pokładu mogłam dojrzeć zarówno półwysep pokryty w całości zielenią (były to jednak przeważnie drzewa niskie i krzewy), jak i fragmenty lasu tropikalnego w górach. Pośrodku tego stała wioska. Można by o niej powiedzieć, że to nic szczególnego, tu jednak minęłabym się z prawdą. Nie wiem, jak to się dzieje, ale dla mnie rozwalające się kolorowe domki, stojące wśród palm mają bardzo dużo uroku. Tutaj było ich aż w nadmiarze, zwłaszcza przy głównej ulicy. Ciekawą kwestią jest to, dlaczego nikt ich nie remontuje?



Powody znalazłam dwa: po pierwsze, klimat w zupełności sprzyja lenistwu– jest na tyle łagodny i ciepły, że nawet w dziurawym domu można się spokojnie wyspać. A po drugie – ten, kogo stać, wyprowadza się trochę dalej od głównej towarzysko – handlowej uliczki i tam po prostu buduje sobie dom z prawdziwego zdarzenia.


Wspomniana uliczka to nic innego jak zwykła droga otoczona budynkami. Jeśli sklepy – to tylko lokalne. Nie znajdziemy w Portsmouth typowo turystycznych miejsc – miasto żyje własnym życiem, a pojawiający się turyści mogą do woli nacieszyć oko zajęciami mieszkańców i atrakcjami, takimi jak tradycyjny targ rozłożony na środku ulicy.




Z początku trochę mnie to zdziwiło, bo naprawdę spodziewałam się hoteli, czy nawet ekskluzywnych, karaibskich „resortów". Zdaje się jednak, że to dopiero powstaje – przy plaży, jedynym miejscu gdzie turyści zostali uwzględnieni, widać budującą się inwestycję. Kilka brył, które sprawiają wrażenie, jakby ktoś zaczął je budować kilka lat temu i w połowie drogi porzucił ten pomysł. To jednak nie tak źle – ta dziewiczość, zarówno w kwestiach usługowych, jak i przyrody oczywiście, jest niczym innym tylko ogromnym atutem Dominiki.

Z drugiej strony, niewiele dalej za wioską, która kilkaset lat temu była nawet stolicą całej wyspy, znajduje się coś, czego tym bardziej się nie spodziewałam – The Ross University School of Medicine. Na tym nowocześnie wyglądającym uniwersytecie kształcą się głównie Amerykanie i Kanadyjczycy, jako że jest to szkoła prywatna, ufundowana przez przedsiębiorcę Roberta Rossa. Mimo to lokalni korzystają z niej nie gorzej – całe zaplecze akademickie jest jednym z głównych środków utrzymania w okolicy.

Właściwie kwestia pracy i tego, kim są mieszkańcy Dominiki i Portsmouth konkretnie, nurtowała mnie przez cały pobyt tam. Przyznam szczerze, że wielu z nich sprawia bardzo niepozorne wrażenie. Tak było na przykład z naszym sternikiem na spływie Indian River – najszerszej rzeki Dominiki (a to zaledwie jakieś 10 metrów!), słynnej z tego, że nagrywano tam Piratów z Karaibów.


Nie dość, że plótł niesamowite ozdoby z liści palmowych, to jeszcze okazał się całkiem poważnym podróżnikiem, znającym kilka języków. Takich ludzi jest tu sporo, zwłaszcza wśród tych, którzy posiadają ogromne plantacje nieco bardziej w głąb wyspy. Jak nie trudno się domyślić dają one znaczne zyski i pozycję w lokalnej społeczności. Udało nam się zobaczyć kilka z nich, co właściwie nie jest trudne, bo uprawy, tj. bananowce, kawowce, czy ananasy rosną tuż przy drodze. Jak nas tam postrzegali? Odpowiedź brzmi: różnie. Jedni częstowali darmowymi pomarańczami, ściągali awokado z drzew i opowiadali nam co ciekawsze historie. Inni z kolei chcieli pieniędzy za wejście na plantację,więc żeśmy im serdecznie dziękowali.



Jedną z ciekawszych atrakcji był dla mnie spacer po lesie deszczowym. Choć nie tak pierwotny, jak bym chciała i pachnący niczym polski las podczas grzybobrania, to jednak natura potrafi tam zadziwić człowieka. Te powyginane korzenie, te epifity rosnące na drzewach! Krajobraz niczym z Tarzana, brakowało tylko zwierząt do kompletu. Tych jednak, ogólnie rzecz biorąc, brak. Jedyne mieszkanki - papugi - pochowały się wysoko w listowiu i będą tam aż do okresu godowego, który jest w maju – czerwcu. Można sobie je pooglądać jedynie na tablicy informacyjnej lub, jak kto woli, na fladze kraju. Dumna amazonka cesarska siedząca na gałęzi, otoczona przez dziesięć zielonych gwiazd to gatunek endemiczny dla Dominiki – nic więc dziwnego, że zobaczyć ją mogą tylko nieliczni.


Nawiasem mówiąc, z papugami jest też związana nazwa wspominanego już przeze mnie wulkanu. Nie taki diabeł straszny! Nazwa Morne Diablotins pochodzi od mieszkańców, którzy słyszeli co wieczór rozlegające się dziwne odgłosy u podnóży gór. Tymczasem było to nic innego, tylko papugi - inne z kolei, gatunek żyjący nad morzem. Przylatywały one zawsze na noc w głąb wyspy i spędzały je w lasach wokół wulkanu.

Smutny koniec tej historii jest taki, że gatunek ten wyginął zupełnie. Teraz wokół wulkanu straszy już tylko mgła, zwiastująca codzienny, ulewny deszcz, przed którym turyści muszą szybko zmykać. I mimo że korony drzew układają się w baldachim hamujący wodę, to i tak jest się przemoczonym do suchej nitki. Co ciekawe, na oddalonym zaledwie o pół godziny drogi wybrzeżu w tym samym czasie świeci słońce – tak bardzo specyficzny jest klimat wilgotnego lasu tropikalnego.

Na Dominice udało mi się też rozwiązać zagadkę dziwnej przyprawy kupionej na Barbadosie. Okazało się, że są to łupinki z gałki muszkatołowej, którą używa się tu szczególnie jako dodatek do rumu. Nic dziwnego, że karaibski rum jest tak kultowy!

Z żeglarskim pozdrowieniem - Zuzanna Jeglorz

Galeria zdjęć:

Komentarze

Brak opinii

Napisz opinię