Dwa tygodnie bez lądu - Opowiada: Zuzanna Jeglorz

01/02/2016


Pięć tygodni – tyle Krzysztof Kolumb płynął przez Atlantyk, nim Rodrigo de Triana z entuzjazmem wykrzyknął „Ląd!". Ta liczba mało co powie komuś, kto w domowym zaciszu zapoznaje się z historią odkrywcy Ameryki. Inaczej postrzegam ją sama po dwutygodniowym przelocie przez ocean. I muszę przyznać jedno – że byli totalnymi szaleńcami.



Przed wypłynięciem skutecznie negowałam wszystkich, którzy próbowali mnie przekonać, że dwa tygodnie bez lądu to nuda. Dziś zrobiłabym to samo - bogatsza o odrobinę melancholii, acz na pewno nie wstręt do koloru granatowego. Morze jest fascynujące samo w sobie i zależnie od warunków wygląda zupełnie inaczej. Bywały dni, gdy fale były długie i wielkie, przez co cały horyzont falował i sprawiał wrażenie, jakby gdzieś w oddali znajdowały się zapomniane górskie łańcuchy. Jednak przez większość naszego rejsu było spokojne, czasem nawet płaskie jak stół. Wszystko przez „ten mistyczny pasat", jak zaczęliśmy na niego mówić. Pasat, czyli wiatr wiejący w strefie międzyzwrotnikowej, stabilny i pewny. Na półkuli północnej oznacza to tyle, co żeglugę z wiatrem ze wschodu na zachód (na południowej zaś w drugą stronę), jednym halsem i praktycznie bez dotykania lin czy żagli. Nic więc dziwnego, że nawet kapitan i oficerowie byli nieco zdziwieni, gdy po wypłynięciu z Wysp Zielonego Przylądka zamiast pędzić na falach, my... staliśmy. Wszystko przez zdradliwy niż, który pokręcił się w okolicy i skutecznie wyciszył pasat na kilka dni.I nie byłoby żadnego problemu z tą sytuacją (dlaczego by nie wykąpać się w oceanie?) gdyby nie fakt, że ktoś na nas czekał.

Prawdopodobieństwo spotkania na środku Atlantyku naszych rodaków to zapewne wynik tak samo kosmiczny, jak pozycja Chopina wyznaczana przez nas (uczniów) nawigacją zliczeniową. W obliczeniach notorycznie zaniżaliśmy prędkość, zupełnie jakbyśmy nie chcieli dopłynąć do Polaków, którzy przez awarię steru już od Wigilii dryfowali po oceanie. Traf chciał, że właśnie w dniu spotkania pasat postanowił pokazać swoją siłę i rozwiał się do 30 węzłów (mili morskich na godzinę), dzięki czemu akcja ratunkowa była naprawdę spektakularna. Nasz ponton dzielnie walczył na falach, dostarczając na pokład jachtu potrzebne artykuły.

Wymiana była obustronna – oni dostali od nas jedzenie i nowy, własnoręcznie robiony ster, a my – dużo emocji i ciekawą przerwę w rutynie.



Bo co by nie mówić, większość dni na żaglowcu wygląda prawie tak samo. Codziennie o tej samej porze muszę udać się na wachtę i przez cztery godziny być wciąż na pokładzie, sterując (to bywa trudne)lub wypatrując statków na horyzoncie (to z kolei na oceanie zredukowało się do głębokich rozmyślań i wpatrywania się co chwilę w rozgwieżdżone niebo). Koniec wachty zwiastują wybijane cztery szklanki. Uwaga na słowa -bo bynajmniej nie chodzi o te szklane, które co rusz tłuką się przy posiłkach na przechyłach. Jedna szklanka to dwa uderzenia w dzwon. Dzięki temu możemy łatwo zorientować się, która jest godzina (bo kto by nosił zegarek na pokładzie?) i udać na lekcje, do bosmana czy kambuza, czyli kuchni. Z naszych załogowych obserwacji wynika, że to właśnie ta wachta jest najbardziej męcząca, a humor pełniących ją osób obniża się wprost proporcjonalnie do aktualnej godziny. Jak ujął to jeden z moich kolegów: „Kto nie zazna goryczy w kambuzie, ten nie zazna słodyczy w niebie" - czyli słoika Nutelli od Pani Kuk za dobre sprawowanie. Wszyscy jednak zdajemy sobie sprawę, jak odpowiedzialna jest to funkcja – gdyby nie wachta kambuzowa, pewnie jakiś załogant z niedożywienia odleciałby na szocie od żagla, inny jeszcze omdlał do wody, a żagle wciąż tkwiłyby na rejach. Dryfowalibyśmy sobie powoli w stronę Ameryki i jedyne co moglibyśmy zrobić, to wpatrywać się w tę wodę i już naprawdę czekać, aż nabawimy się wodowstrętu.



Komentarze

Brak opinii

Napisz opinię