Gorące powitanie i pierwsze chwile na najmniejszym kontynencie świata ;) Opowiada Łukasz

15/12/2015


Już od samego początku moja podróż do Australii miała zaskakujący przebieg. Wsiadam do samolotu, zajmuję swoje miejsce, witam się ze współpasażerką, która siedzi obok i tutaj zaczyna się ciekawa historia. Nie wiem czy to przypadek, czy raczej opatrzność, ale okazało się, że poznana przeze mnie dziewczyna, mimo licznych przesiadek, także leci tymi samymi lotami co ja do Brisbane! Mogło mi zostać przydzielone praktycznie każde miejsce, a los akurat chciał, że dostałem miejsce koło Justyny. Razem z nią podróżowała także Lidka – jechały odwiedzić swoich bliskich w Australii. W tak doskonałym towarzystwie przez 21,5 godziny lotu byłem fizycznie „w niebo wzięty" i duchowo „wniebowzięty" zarazem!


Gdy dolecieliśmy na miejsce każdy bez wyjątku musiał poddać się kontroli bagaży. Mówiono mi, że procedura ta jest dość restrykcyjna. Rzeczywiście, ustawiano nasze bagaże w linii i specjalnie przeszkolony pies obwąchiwał wszystko po kolei. Na szczęście w moim bagażu poczciwa psina niczego nie wyniuchała, więc mogłem spokojnie iść bez szczegółowej kontroli i rzucić po raz pierwszy okiem na odległą i do tej pory tajemniczą dla mnie krainę – Australię. Na miejscu wylądowaliśmy o 18.00 i było całkiem jasno, a gdy weszliśmy do hali przylotów o 19.00, za oknami panował mrok. Tak, jakby ktoś przełączył pstryczek od światła. Bliskość równika sprawia, że dzień, mimo lata, jest stosunkowo krótki.
W hali przylotów na Justynę czekał już jej znajomy - Adam. Tutaj pierwszy raz doświadczyłem polsko-australijskiej – bo z polskim akcentem, ale na obcej ziemi, uprzejmości, ponieważ dzięki dobroci Adama i Sylwii – za co jestem im ogromnie wdzięczny - mogłem przenocować w ich domu w Gold Coast – mieście położonym 80 km na północ od Brisbane. Następnego dnia miałem zaplanowany odbiór samochodu w Brisbane. Adam podrzucił mnie rano na pobliską stację kolejową - Coomera. Tu po raz pierwszy mogłem poczuć na własnej skórze uprzejmość Australijczyków. Lekko zagubionym krokiem podążałem w stronę peronu – dostrzegła to Pani z obsługi dworca. Nie odwracała wzroku widząc obcokrajowca tylko wybiegła do mnie (dosłownie) i zapytała czy nie potrzebuję pomocy – mały gest a naprawdę cieszy. Wskazała mi peron i powiedziała za ile przyjedzie pociąg. W samym Brisbane wysiadłem na Dworcu centralnym – około 10 minut spacerem od niego zlokalizowana jest wypożyczalnia w której byłem umówiony na odbiór. Kilka wskazówek mieszkańców i byłem na miejscu. Zostawiłem tam swoje tobołki i poszedłem powłóczyć się po mieście.


Brisbane


Na pierwszy rzut oka centrum miasta kipi od kontrastów. Tuż obok kościółka w romańskim stylu wyrastają drapacze chmur. Pozornie niespójna i bezskładna zabudowa, przynajmniej w moim odczuciu, tworzy naprawdę ciekawy i niepowtarzalny klimat.



Po powrocie do wypożyczalni odebrałem kluczyki i ruszyłem w stronę mojego krążownika, przed którym stawiam nie lada wyzwanie: przejechanie blisko 15 tys. kilometrów! Tu też spotkała mnie miła rzecz, bo dostałem darmowy „upgrade" z trzydrzwiowego samochodu z manualną skrzynią do pięciodrzwiowej wersji w automacie! Oto moja bestia:



Do lewostronnego ruchu przystosowałem się dość szybko, dodatkowo adaptację ułatwiają świetnie oznakowane drogi z częstymi podpowiedziami „keep left". Jeśli powtarzasz sobie cały czas dwie fundamentalne zasady, czyli „do lewej" i „najpierw prawo potem lewo" - przy włączaniu się do ruchu jakoś to idzie! Jedyne, czego jeszcze nie opanowałem, to sygnalizacja zmiany kierunku jazdy. Za sprawą lustrzanego odbicia pałki wycieraczek i kierunkowskazów są po innych stronach niż przy ruchu prawostronnym – jednym słowem wycieraczki cały czas w użyciu! Jeśli zobaczysz gdzieś białe Suzuki Swift, zjeżdżające z ronda z włączonymi wycieraczkami zamiast kierunkowskazu TO JA! :)

Pierwszą noc na własną rękę spędziłem na półdzikim campingu niedaleko miejscowości Gympie – była to tak zwana "rest area" – czyli miejsce niedaleko szosy, przy którym kierowcy mogą odpocząć w trakcie podróży – popularne w Europie, lecz w Polsce rzadko spotykane. Rozbiłem swój namiot i postanowiłem pierwszy raz wybrać się w owiany sławą wszechobecnej śmiercionośności Australijski Busz! Serce chciało wyskoczyć mi z piersi a mój scyzoryk cały czas był w gotowości do odparcia zabójczego ataku czy to Pytona czy Krokodyla. Otuchy dodawała mi jedna myśl – mianowicie po campingu chodził tutejszy indyk i cały czas powtarzałem sobie w głowie jak mantrę: „skoro jego jeszcze nic nie zjadło to i ja jakoś dam radę"!



Udało się, wróciłem cały i zdrowy – uff. Zdjęcia nie oddają pełnej atmosfery australijskiej przyrody, bo to, co jest w niej bardzo istotne to dźwięk. Czy to w dzień czy w nocy, człowiek ma problemy z usłyszeniem własnych myśli przez nieustanne cykanie, brzęczenie, gdakanie, czy gwizdanie. Po prostu słychać, że natura żyje! Po powrocie położyłem się w moim namiocie. Jet lag doskwierał, więc rytm dnia i nocy był mocno zachwiany. Leżę jedną godzinę, drugą i zaczynam się pocić coraz bardziej i bardziej i bardziej! Wilgotność powietrza i wysoka temperatura sprawiają, że nawet w nocy nie ma czym oddychać a co dopiero w namiocie jednoosobowym – szczelnie zamkniętym w celu nie dopuszczenia nieproszonych gości tych małych i dużych, których w Australii nie brakuje.


Krople wilgoci na wewnętrznej stronie namiotu – wilgotność powietrza 300%!


No ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło i jestem zdania, że we wszystkim trzeba doszukiwać się pozytywów – ostatnio w miejscowości, niedaleko której mieszkam, popsuła się sauna, na którą bardzo lubimy jeździć z moim przyjacielem – szczerze mówiąc, jej brak jest teraz dla mnie zupełnie niezauważalny, a nawet czuję się jakbym cały czas tam był!

Śledźcie na bieżąco bloga, bo już niedługo kolejne wpisy z drugiego końca świata!


Galeria fotek:

Komentarze

Brak opinii

Napisz opinię