MEKSYKAŃSKA GRA NA ŚMIERĆ I ŻYCIE Autor: Henryk Kukla

21/10/2016
MEKSYKAŃSKA GRA NA ŚMIERĆ I ŻYCIE. Henryk Kukla


Trudno się pisze o seksie, a raczej o jego braku i o tym, dlaczego Meksyk, a w szczególności kapitan drużyny narodowej, nie jest zainteresowany wygraniem jakiegokolwiek meczu. Mimo tego, że od pierwszego zdania mocno zapachniało testosteronem, temat jest niezwykle delikatny i wielowątkowy. Pomysł na napisanie tego tekstu zrodził się w przedziwnych okolicznościach. Jadąc taksówką, kierowca, jak przystało na prawdziwego Meksykanina, tak przeżywał porażkę narodowej drużyny, że wynik 7:0 dla Chile usprawiedliwiał „to", co z powodów oczywistych teraz muszę przemilczeć. Patrząc na jego zapłakane oczy serce jakoś zmiękło i tak po koleżeńsku, dobrym słowem pocieszałem, że życie nie kończy się na piłce. Jego szeroki uśmiech od razu zdradził, że wyczuł w mojej pełnej współczucia troski podwójne dno. Żeby zrozumieć przewrotność mojej wypowiedzi i odnaleźć w tym sens niestety trzeba będzie przeczytać artykuł do końca, a z tym w szczególności męska część odbiorców może mieć duży kłopot. Wiem po sobie, że skupienie uwagi nie jest naszą najmocniejszą cechą, dlatego dziś nie będę się zanadto rozpisywał i jak przystało na rasowego faceta, bez zbędnej gry wstępnej przechodzę do konkretów.



Boisko do gry w piłkę nożną zawiera w sobie elementy „koszykówki". Zamiast bramek po przeciwległych murach na wysokości ok. 3 metrów umieszczone były kamienne okręgi przez które należało przerzucić piłkę.

Więcej o boiskach - kliknij

Nie od dziś wiadomo, że dla wielu mężczyzn piłka nożna jest swoistą religią. To lakoniczne określenie ma jednak w sobie większy wydźwięk w sytuacji, gdy jest się w Meksyku. To tam na gęsto porośniętych lasem równinach Jukatanu zagubione miasta przez wieki skrzętnie ukrywały futbolowe tajemnice. To właśnie w tych dawnych, doskonale funkcjonujących aglomeracjach przeplatanie się sportu i religii było tak oczywiste jak odpalenie petardy na meczu polskiej ekstraklasy. Klucz do zrozumienia gry w piłkę w kulturze Majów znajdziemy w mitycznej opowieści o dwóch braciach rozgrywających mecz przed wejściem do podziemnego świata. Skracając do absolutnego minimum ważny wątek tej opowieści chciałbym powiedzieć, że w życiu tak czasem bywa, że mity i wierzenia po jakimś czasie znajdują swoje miejsce w realnym świecie i zamiast dalej rozpisywać się o legendach, ważne jest to, że gra w piłkę przeniosła się na boiska. Gry zespołowe wykorzystujące kauczukową piłkę w kulturze Majów spełniały ważną rolę religijną i polityczną. Nie do końca wiadomo jakie wtedy obowiązywały reguły gry, ale ponad wszelką wątpliwość od samego początku było wiadomo jaka była stawka. Żeby wygra ćtrzeba było kilkukilogramową, lateksowa piłką wstrzelić się w kamienny pierścień umieszczony pionowo na górnej części muru ograniczającego boisko. Patrząc na zachowane boisko w mieście Chichen Itza, gdzie w swojej największej świetności żyło ponad 2,5mln osób, a potem w Ek Balam i Yaxha (Gwatemalia) starałem się sobie wyobrazić, co musiał czuć kapitan zwycięskiej drużyny, gdy padała decydująca bramka? Jak szybko musiało mu bić serce, gdy widział swoich zawodników, którzy z wielkim poświęceniem uderzali piłkę biodrem lub udem po to, żeby trafić do bramki? Zastanawiam się, czy tak samo jak współcześni sportowcy kapitan drużyny pozwalał sobie na okazywanie wzruszenia? Jeżeli tak, to nie do końca jestem pewny jakie to były łzy - szczęścia, a może jednak rozpaczy? To, że kamienny okrąg znajdował się na wysokości 3m dodaje dramatyzmu i potęguje napięcie – podczas takiego meczu czas musiał płynąć niesamowicie wolno, gdyż zwycięstwo oznaczało śmierć – żeby było wszystko oczywiste – śmierć dla kapitana drużyny zwycięskiej.


Boisko futbolowe w Chichen Itza (Meksyk) daje wyobrażenie o jego wielkości. Fot. H.Kukla


Żeby zdobyć gola, przez taki kamienny krąg trzeba było przestrzelić piłkę. Fot. H.Kukla


Szczerze mówiąc, taki rozwój wydarzeń może zaskoczyć i jest sprzeczny z wykreowanym przez rzymskich gladiatorów scenariuszem, gdzie po stoczonym pojedynku przegrany musiał „odejść"! Dużo trzeba wypić wina, żeby zrozumieć o co była gra i dlaczego kapitan zwycięskiej drużyny w nagrodę, zamiast podnosić puchar i sycić się szampanem, musiał przygotować się na śmierć. Rozmyślając nad tym trudno mi się pogodzić z faktem, że nawet ceremonia pożegnania z ukochaną kobietą była przesycona platonicznym, religijnym uniesieniem. Przez kilka dni tylko wzdychali i patrzyli sobie w oczy, bo na wypadek fizycznej bliskości kapłani wkładali zwycięzcy w penisa drewnianą szpilkę. Tym razem nie boląca głowa ukochanej, lecz drewniany patyk stał w dosłownym tego słowa znaczeniu na straży religijnej poprawności pożegnalnej ceremonii. Majowie mieli poufały stosunek do śmierci, widząc w niej drogę do lepszego świata. Często pochodzący ze szlacheckich rodów młodzieńcy zgłaszali się na ochotnika do swych kapłanów oferując własne życie, by zyskać dla swego ludu łaskawość bogów. Ktoś by mógł zadać pytanie czy nie szkoda było poświęcać tych zdolnych i wykształconych ludzi?


Spotkanie z Roxy zmieniło mój światopogląd (Yaxha, Gwatemalia)

Siedząc na wierzchołku piramidy, tak samo jak Majowie, wpatrywałem się w zachód, a Roxy, z wykształcenia archeolog i wielki znawca kultury Majów przekazała mi wiedzę i moc pozwalającą ostrożnie wysuwać swoje wnioski. Z tego mojego wewnętrznego chaosu powoli powstaje fundament egzystencji cywilizacji Majów. Mówili o sobie, iż…"czym więcej mają w sobie wiedzy tym są bliżej boga…" Ten dogmat wiary zdeterminował codzienne ich życie. Dopiero teraz zrozumiałem, dlaczego Majowie składali w ofierze ludzi najmądrzejszych i najzdolniejszych! Kto, jak nie intelektualna elita lepiej się „dogada" i przedstawi prośby zwykłego ludu najpotężniejszemu i najmądrzejszemu … ? Czy nieogarnięty i pozbawiony rozsądku człowiek jest w stanie z kimkolwiek przeprowadzić merytoryczną rozmowę? Siedząc na wierzchołku piramidy i podziwiając piękny zachód słońca pomyślałem jakie to życie jest przewrotne. Jak łatwo dać się oszukać i zmanipulować, a co najważniejsze, z jaką łatwością człowiek jest w stanie zaakceptować barbarzyństwo! Ta głęboka i ślepa wiara była dla wszystkich przedkolumbijskich cywilizacji początkiem wielkiego rozkwitu, a jednocześnie końcem ich egzystencji. Zrozumiałem chytrość i przebiegłość Hernána Cortésa, hiszpańskiego konkwistadora. Jego cynizm, dwulicowość, a przede wszystkim niesamowity przypadek i zbieg okoliczności doprowadziły do podboju kilkudziesięciu milionów ludzi przy udziale zaledwie 567 hiszpańskich żołnierzy! Czy to możliwe, żeby taka garstka ludzi mogła wygrać z dobrze zorganizowanym azteckim wojskiem? Dziwnie się czuję jak pomyślę, że w przeciągu 10 lat Cortés podporządkował sobie wszystkich, a potem zaczął niszczyć ludzką tożsamość, która wzrastała przez długie tysiąclecia…

W KRÓLESTWIE MAJÓW - GALERIA











Komentarze

Brak opinii

Napisz opinię