O podróżowaniu w pojedynkę. Autor: Łukasz Odzimek

10/09/2016


Zdarza mi się podróżować w pojedynkę, co umożliwia dokonywanie obserwacji i wnikania głębiej w otoczenie. Samotność w podróży nie boli, co więcej - znacznie pomaga, bo zwłaszcza wtedy ludzie są zainteresowani podróżnym, łatwo nawiązując dialog po to, ażeby mu pomóc.

To dlatego tak łatwo stać się częścią lokalnego społeczeństwa, a zarazem być odbieranym jak wyjątkowy gość. Będąc w podróży w pojedynkę, nie ma bariery psychologicznej, którą tworzy obecność dwóch Europejczyków, a ona bywa trudna do przełamania w dialogu z człowiekiem innej cywilizacji.



Byłem sam, ale nie osamotniony, być może dzięki temu zakłopotani mieszkańcy rozpoczynali ze mną dialog, a potem często zapraszali do swoich domów. Byłem w takich domach wiele razy, ale w krajach muzułmańskich zawsze rozmawiałem i przebywałem jedynie z mężczyznami. W krajach Islamu, zwłaszcza w Afganistanie, Jemenie czy Pakistanie prawie w ogóle nie poznałem kobiet. Widziałem jedynie z pewnej odległości żony, córki i matki moich męskich przyjaciół. Ku memu zaskoczeniu, również w murach tych domów poznałem, jak silną pozycję ma tamtejsza kobieta.




W podróżach przez każdy kraj warto mieć ze sobą dokładną mapę, choć czasem okazuje się ona zupełnie zbyteczna, bo zdarza się tak, że część jakiejś drogi lub kraju jest nieprzejezdna. Zawsze należy wtedy słuchać lokalnych mieszkańców. To oni zazwyczaj okazują się najlepszą mapą kraju, wiedzą gdzie warto pojechać, gdzie jest bezpiecznie, a jakich miejsc unikać. Oczywiście pomoc ludzi nie zwalnia nas z obowiązku zaznajomienia się z topografią kraju oraz jego aktualną sytuacją.

W prawdziwej podróży jeździ się wszystkim, co wyprodukowała fabryka lub jest mobilne. Może to być koń, rower, taksówka, kolorowe ciężarówki czy autobus. To dzięki tej różnorodności oraz spotkanym ludziom przeżyć można swoje eldorado. Dzięki temu poznałem wielu znajomych, a i kilku przyjaciół, u których byłem goszczony w domach. Miałem możliwość poznania kultury, zwyczajów i pewnych tajemnic wielu wspaniałych narodów.



Warto podróżować zwłaszcza lądem, a nie samolotem, bo to właśnie w autobusach poznaje się najwięcej ludzi. To oni mówią, gdzie warto pojechać, to oni czegoś zabraniają, o czymś napomkną.

Wiele z miejsc odwiedzanych w podróży zapamiętuje się na całe życie. Dla mnie wiele z nich to niezwykle autentyczne miejsca na Ziemi – zwłaszcza te na terenach górskich Azji Centralnej. Każdy, kto zetknął się z tymi terenami jako podróżnik, potwierdzi, iż należą one do najbardziej niezwykłych miejsc na naszej planecie, a tamtejsi mieszkańcy to wspaniali, gościnni i nadzwyczaj troskliwi ludzie.



Przed pierwszą swoją podróżą w latach dziewięćdziesiątych nie było tylu informacji co dziś, które potrafią ułatwić podróż, ale uczynić z niej też coś oczywistego i łatwego – o co przecież nie chodzi w podróży, bo jadąc gdzieś, fajnie o czymś nie wiedzieć i nie mieć wszystkiego rozplanowanego. W latach 2002-2004 byłem w kilku krajach uważanych dziś za po części upadłe – Sierra Leone, Niger, Mali i Afganistan. Wiedziałem z telewizji, że nie jest w nich za słodko, lecz instynkt podpowiadał, że to ciekawe miejsca. Jedyną niewiadomą pozostawali dla mnie ludzie, o nich też krążyły zabobony i niemal hiobowe historie – gdzieś nawet pisali, że w Afryce dalej się ludzi zjada, a gdzie indziej mylono głód Etiopii, umiejscawiając go w Senegalu. Nie dałem się uwieść taniej propagandzie, no i nie zawiodłem się na tej swojej rezerwie do niepotwierdzonych informacji.

Kiedy wracałem z podróży, zwykle pozostało oczarowanie, a także plan na kolejną wyprawę.

Podróżując w pojedynkę, warto wtopić się w tłum lokalnym strojem. Podczas moich pobytów w Afganistanie i Pakistanie nosiłem zawsze shalwar kameez (salwar kamis). To długa koszula za kolana z kieszeniami na bokach. Dół tego stroju to niezwykle szerokie spodnie, wiązane na gumkę. Ma zwykle kolor biały lub szary, a noszony jest każdego dnia, zarówno na użytek codzienny jak i świąteczny. Bywałem tak ubrany, a gdy było zimno, zakładałem ciemną marynarkę wraz z kamizelką oraz owijałem się brązowym pledem zwanym „patu". Kompletnie porzuciłem europejski strój, dodatkowo zapuściłem brodę, zdradzał mnie jedynie aparat.



Przez ten strój stałem się jednym z Pasztunów. Często niedowierzano, że jestem z Europy. Kiedy wszedłem w tłum, mówiono do mnie w języku Paszto, czyli jednym z oficjalnych języków Afganistanu. Nie znam Paszto, co wywoływało uśmiech oraz chęć pomocy. A to dlatego, że brano mnie za gościa, któremu koniecznie należy pomóc. Odkryłem wątpliwą mądrość, a mianowicie taką, że czasem warto nie znać języków. Były to często zabawne momenty, kiedy na wszelkie sposoby chciano mi pomóc. To one utwierdzały mnie w przekonaniu, iż Afgańczycy to często ludzie otwarci na dialog i zainteresowani poznawaniem przybysza z odległej planety, jaką jest dla nich Polska.

Podobnie było w krajach Bliskiego Wschodu– zawsze ubieram lokalny strój i zapuszczam brodę, która czyni tam ze mnie niemal w 100% „lokalsa". Z eksperymentem tym mogę mieć problem w krajach Afryki, ale jak to było w serialu Barei – Alternatywy 4 miały też swojego ucharakteryzowanego Murzyna - Abrahama Lincolna, który gdy chciał się w wannie wykąpać, wrzucał do niej pieniążek.

Dzięki spotkanym podczas podróży ludziom, ich pomocy, podróż potrafi stać się niezwykle płynna i prosta niczym dryfowanie łodzią po spokojnej rzece. Często od pierwszego gospodarza byłem kierowany dalej „żelaznym listem", czyli słowem wypowiadanym do kuzyna przez telefon komórkowy. Kuzyn zazwyczaj stawał się moim następnym gospodarzem, a jego kuzyn kolejnym. Gościnność w Azji ma swoje korzenie w kodeksie honorowym i nie pozwala na odtrącenie cudzoziemca. Jakikolwiek atak na ugaszczanego cudzoziemca byłby odebrany jako atak na udzielającego mu azylu gospodarza. Byłby to dyshonor dla całej rodziny – zarówno gospodarza jak i hultaja dokonującego występku.



Nie zawsze w podróży łatwo się porozumieć, ale i bez słów można spędzić cztery godziny na wzajemnych wymianach uprzejmości i na obfitym obiedzie. Brak werbalnej komunikacji pozwala na poznanie człowieka od innej strony. Swego czasu na skraju pustyni poznałem pasterzy, paśli oni barany i gestami zawołali mnie na herbatę. Po niej zaprosili mnie do siebie do domu, szliśmy długo, aż nastał wieczór, a mimo, iż cała okoliczna przestrzeń była płaska niczym stół i trudno było o orientację w przestrzeni, pasterze pewnie kroczyli ku swej wiosce. Szliśmy niczym żeglarze, którym gwiazdy nieba wskazują drogę. Pasterze mieli swoje tajemne znaki nakreślone w tutejszym otoczeniu. Po kilku godzinach doszliśmy do wioski, gdzie wychudłe wielbłądy pasły się na zakurzonej ulicy, a piach gromadził się pod zagrodami domów. Była noc pełna gwiazd, a ja byłem szczęśliwy, iż trafiłem tam, gdzie nie planowałem trafić. I takich właśnie spotkań i sytuacji dostarczają często podróże.

Wiele z miejsc w podróży to odległe, niemal wymarłe i zapomniane wioski, często ich nawet nie ma na mapach. Nie ma w nich żadnych luksusów, ale to dobrze, bo luksus często zagłusza percepcję, a w zbytku nie zauważa się wiele, dodatkowo zanika w nim potrzeba poznawania świata.

Łukasz Odzimek

Galeria:

Komentarze

Brak opinii

Napisz opinię