Szymon i "Anka" = W.N.M Opowiada Szymon Żoczek

07/03/2016

1 lutego wyleciałem z Polski do Mendozy w Argentynie. Podróż była bardzo długa i męcząca, bo lecieliśmy aż czterema samolotami. Kolejnego dnia, późnym popołudniem, byliśmy już na miejscu. Piękna pogoda, lato, 32 stopnie. Jednak nie delektowaliśmy się tym, tylko byliśmy skupieni, aby jak najszybciej załatwić sprawy związane z wyprawą, czyli pozwolenia, zakupienie jedzenia i potrzebnych rzeczy.
4 lutego pojechaliśmy autobusem (4h) pod bramę parku, skąd rozpoczyna się wędrówkę na najwyższy szczyt Ameryki Południowej. Większą część bagażu zabrały muły (22kg), które zaniosły nasz bagaż do Base Campu na 4300m n.p.m. Ja na plecach do tego momentu miałem 15kg. Pierwszego dnia w górach zatrzymaliśmy się w Confulencji (3400m n.p.m.), gdzie rozbiliśmy nasze namioty. Już tam zaczęła mocno boleć mnie głowa, ponieważ w ciągu jednego dnia pokonaliśmy dużą wysokość (ok. 2 500m), co dało o sobie znać. Najgorsze było to, że bardzo bolało mnie gardło i męczył mnie katar. W bazie poprosiłem o sól i 5 razy dziennie płukałem gardło wodą z solą. Po 4 dniach ból ustąpił. Bardzo się cieszyłem, bo wcześniej myślałem, że może się to bardziej rozwinąć i pokrzyżować moje plany.
Z wysokości 3400 maszerowaliśmy dolinami na 4300. Trwało to ok. 8h, jednak widoki otaczających nas gór były tak piękne, że czas w miarę szybko uciekał.

W drodze do Plaza De Mulas (4300 m n.p.m.)

Plaza De Mulas

Widok na Base Camp na 4300 m. n.p.m.

W Plaza de Mulas (4300) byliśmy 3 dni. Oczywiście ciężko pracowaliśmy i aklimatyzowaliśmy się. W pierwszy dzień byliśmy na 5000m, w drugi na 5300 (tego dnia wynieśliśmy część depozytu), a w trzeci dzień odpoczywaliśmy.
W kolejny dzień zadzwoniłem do domu z telefonu satelitarnego, aby powiedzieć rodzinie, żeby się nie martwiła, ponieważ ruszam do góry i mogę tydzień się nie odzywać. 5 godzin wychodziliśmy na wysokość 5 500m (Nido de Condores). Mimo łatwej technicznie trasy szło się bardzo wolno, krok po kroczku. Co jakiś czas trzeba było się zatrzymać i zaczerpnąć powietrza. Plecak ważył ok. 12kg. Widoki na 5 500 zrobiły na mnie duże wrażenie. Było pięknie! Kiedy rozbiliśmy namiot, zrzuciłem plecak i musiałem wrócić się po depozyt, który został na 5 300. Schodziłem po niego 10 min. Jednak droga powrotna do namiotu trwała już 45 min. Wysokość dawała o sobie znać. Kiedy cały sprzęt miałem na 5 500m, położyłem się do śpiwora i od razu zasnąłem. Bałem się, że na tej wysokości będę miał problem ze spaniem, jednak spało mi się bardzo dobrze.

Na wys. 5500 m. n.p.m.


Na następny dzień ruszyliśmy „na lekko" do Berlina (baza na 5 900m), tam zjedliśmy konserwę i podeszliśmy jeszcze 300 metrów wyżej. Zaczęło bardzo mocno wiać i wróciliśmy do namiotów.
Cały kolejny dzień musieliśmy zostać w namiocie, ponieważ wyżej było załamanie pogody. Czas wtedy w ogóle nie chce uciekać. Razem z kolegą graliśmy w statki, kalambury, spaliśmy. Robiliśmy wszystko, aby ten dzień już się skończył, bo następnego przenosiliśmy się z namiotami do bazy na ok. 5 900m (Plaza Colera). Dojście tam trwało ok. 2h, jednak docierając do namiotu padłem ze zmęczenia i poszedłem spać. Te dwie godziny dały mi w kość. Ciężko już to było nazwać marszem. Bardziej było to wleczenie się. Co chwilkę musiałem odpoczywać i wmawiać sobie, że już niedługo będzie obóz. Widok osób dookoła, które również idą bardzo wolno, sprawia, że ciężko iść szybciej. W ten dzień się wyleżałem i dużo jadłem, ponieważ ustaliliśmy, że kolejnego dnia wstajemy o 5 rano, aby o 6 rozpocząć atak szczytowy. Udało mi się nawet w nocy zasnąć, a była to wysokość niecałych 6000 metrów.
Rano, zgodnie z planem, wstaliśmy, zjedliśmy śniadanie i o godzinie 6 ruszyliśmy na atak. Kiedy wyszedłem z namiotu było bardzo zimno. Na szczęście miałem grubą czapkę, dwie kurtki, bardzo ciepłe buty. Niestety moje rękawiczki na tej wysokości nie dawały rady i mimo znajdujących się w nich ogrzewaczy było mi zimno. Cały czas ruszałem palcami, aby nie zamarzły. Bardzo wolnym tempem ruszyliśmy do góry. Z początku nikt się do siebie specjalnie nie odzywał, bo każdy był troszkę zaspany, mocno wiał wiatr, który szumiał w uszach, a na dodatek ten chłód. Na szczęście, po jakimś czasie, kiedy wyszło słońce, zrobiło się cieplej. Czułem, że palce są całe i że nie powinno być problemu. Co godzinkę, może półtorej, starałem się robić przerwę na batonika, czy cukierka i łyczek wody z minerałami. Do 6 500m czułem, że wszystko kontroluję i że jest OK.
Mniej więcej na wysokości 6 700 poczułem, że dopada mnie choroba wysokościowa, która objawia się m.in. zawrotami głowy i złym samopoczuciem. Wiedziałem, że szybko muszę usiąść i odpocząć. Siedziałem z boku trasy i rozmyślałem. Do szczytu została mi godzina. Widziałem już ścieżkę, która prowadzi na wierzchołek. Wiedziałem, że jeśli mi się nie poprawi, to będzie to dla mnie koniec wyprawy. Pomyślałem wtedy o tym, ile czasu poświęciłem na to, aby się znaleźć w tym miejscu i ile serca w to włożyłem. Pomyślałem o wszystkich, którzy trzymają za mnie kciuki, o rodzinie, znajomych. To była moja najdłuższa przerwa. Rozmyślałem tak chyba przez 20 minut. Zmotywowałem się i ruszyłem dalej. Krok za krokiem piąłem się do góry. Od tego momentu każdy krok poprzedzała przerwa, w której musiałem wykonać 10 oddechów. Tak sobie założyłem.

W drodze na szczyt....

Ślimaczym tempem, po ok. godzinie, po walce z myślami, ze słabościami, znalazłem się na wymarzonym szczycie Aconcagua. Był to dla mnie napływ wielu emocji, poczułem, że się udało, że naprawdę tu jestem. Byłem najszczęśliwszym człowiekiem. Zdobyłem „Ankę" w walentynki, tak jak planowaliśmy. Szybko zrobiliśmy zdjęcia i zaczęliśmy schodzić na dół do bazy na 5 900.

"Anka" zdobyta :)


Po nocy na wysokości 5900 schodziliśmy już coraz to niżej zbierając po sobie nasze rzeczy. Na koniec trzeba było zdać śmieci. Jeśli ktoś zgubiłby taki worek musiałby zapłacić karę 100 dolarów, czyli bardzo dużo.
Kiedy byliśmy na 4 300 uznaliśmy, że po dniu odpoczynku zejdziemy na sam dół. Nie korzystaliśmy już z mułów tylko wszystko nieśliśmy sami. Był to bardzo ciężki dzień. Na plecach miałem ok. 25kg. Na brzuchu drugi plecak ok. 5kg i z takim depozytem schodziliśmy ok. 8h. Daliśmy radę i późnym popołudniem zeszliśmy na sam dół, skąd udaliśmy się do Mendozy, gdzie zostaliśmy 4 dni i mogliśmy już na spokojnie nacieszyć się pogodą i pięknymi krajobrazami.
23 lutego o godzinie 23.00 wróciłem do kraju. Na lotnisku przywitali mnie rodzice i siostra. Bardzo się ucieszyłem gdy ich zobaczyłem. Tęskniłem za Wami wszystkimi.
Dziękuję wszystkim za pomoc, za każdego zaciśniętego kciuka, za każdą złotówkę, za wszystko!

Pozdrawiam,
Szymon Żoczek

Komentarze

Brak opinii

Napisz opinię