Uluru okiem Łukasza
Gdy rozpoczynałem swą podróż z Adelajdy w stronę „Red Center" – jak w Australii nazywana jest wewnętrzna część kontynentu, w mojej głowie pojawiało się wiele pytań i wątpliwości – czy warto jechać taki kawał? A co jak dojadę na miejsce i okaże się, że to całe Uluru to mistyfikacja, zgrabny photo-shop i spaliłem wiele litrów paliwa na marne? Z drugiej strony pomyślałem jednak, że skoro jestem już tak (w skali całego świata oczywiście) blisko, to trzeba tą prawdę zweryfikować na własne oczy i przede wszystkim, będąc tutaj, grzechem zaniechania byłoby tam nie pojechać. Na słynną A1 - Stuart Highway – nazwaną tak na cześć szkockiego odkrywcy Johna McDouall Stuart'a, który jako pierwszy przemierzył Australię, z południa na północ, wjechałem na jej południowym krańcu – w Port Augusta. Tu mój wirtualny towarzysz podróży polecił mi skręcić w lewo za…1023 km! Notabene mój przyjaciel, który wybiera się do Frankfurtu, śmiał się, że mój prosty odcinek drogi jest dłuższy niż cała jego trasa! Uroki Australii jednym słowem. Może i najmniejszy kontynent świata, ale w zestawieniu krajów tuż za pierwszą piątką. Bałem się, że po drodze, w razie jakiejkolwiek draki, pozostawiony będę sam sobie – zasięg telefoniczny na trasie występuje tylko w miasteczkach, których na moim odcinku było całe trzy - ruch jednak był spory, myślę, że w ciągu dnia minąłem około 50 samochodów – tutaj słowo „spory" również trzeba rozpatrywać z australijskiej perspektywy.
Zdecydowanie największą osadą na trasie pomiędzy Alice Springs i Port Augusta jest Coober Pedy – miasteczko liczące około 1400 mieszkańców. Z języka Aborygenów nazwa ta oznacza „pożyczone przez białych". Po cóż Ci biali mieliby zakładać osadę w samym środku pustyni? Na pewno nie uciekali przed zimą. Australia jest największym wydobywcą opalu – kamienia szlachetnego, który mieni się przeróżnymi barwami, a Coober Pedy jest z kolei miejscem w, którym odkryto największe złoża tego cennego minerału. Tutaj także wydobyto największy okaz – Olympic Australis, który nieoszlifowany ważył 20 000 karatów! Kolejną ciekawostką jeśli chodzi o Coober Pedy jest fakt, że aż 70 procent jego mieszkańców mieszka pod ziemią w tak zwanych "digout'ach". Początkowo, górnicy żyli pod ziemią z dwóch względów – by chronić swoje złoża przed innymi oraz by chronić siebie przed upałem. Dziś chodzi głównie o ten drugi aspekt, aczkolwiek co ciekawe, jeśli chcemy powiększyć swoje „mieszkanie" – uzyskujemy uprzednio odpowiednią zgodę w urzędzie, w celu weryfikacji czy nie wpadniemy czasem z niespodziewaną wizytą do sąsiada, po czym wjeżdżamy do domu mini kombajnem ścianowym i wdrażamy plany w życie (łatwe, proste i przyjemne!). Jeśli podczas „remontu" natrafimy na opal, nie jest on konfiskowany przez państwo (jakby to w naszym kraju miało miejsce), tylko trafia on, bądź profity z jego sprzedaż, bezpośrednio do naszej kieszeni.
Przy A1, co około 150 km rozmieszczone są „Road Hous'y", w których można zjeść, przenocować, a przede wszystkim zatankować benzynę. Ta niestety w outbacku jest sporo droższa niż na wybrzeżu – ceny są wyższe od regularnych o około 50 centów na litrze – przy czym te normalne wynoszą około 1,20 AUD. Gdy zjechałem ze Stuart Highway zobaczyłem znak, a na nim Uluru and Kata Tjuta National Park – 157 km – czyli jestem już prawie na miejscu! Ostatnia prosta – z łącznie dwóch :)
Gdy po raz pierwszy zobaczyłem wybijające się ponad horyzont Uluru, nie mogę powiedzieć, że rozwiane zostały wszystkie moje wątpliwości czy warto było tu przyjeżdżać, bo byłoby to spore niedopowiedzenie. Ja po prostu zapomniałem o ich istnieniu – wymazałem je ze swojej pamięci raz na zawsze! Ogromny monolit skalny wyrastający pośród, wszechobecnej nicości powoduje, że z zachwytu człowiekowi zapiera dech w piersiach i uginają się nogi. W głowie rodzą się też automatycznie pytania. Skąd to się tu wzięło? Jak to możliwe? Nie mogę powiedzieć, że widziałem w swoim życiu wiele, ale spośród wszystkich miejsc w których byłem do tej pory, nie skłamię jeśli powiem – Uluru zrobiło na mnie ogromne wrażenie!
Zdecydowanie wielki udział ma w tym to, jakie uczucia potrafi wzbudzić w człowieku fenomen jego istnienia, to jak ogromny kontrast tworzy ono z otoczeniem. Ciągnące się po horyzont płaskie tereny a pośród nich niczym meteor który spadł z nieba wyniosła na 348 metrów i mierząca w obwodzie 8 kilometrów jednolita skała. Naprawdę to niesamowite jak taki „kamyk" jest w stanie wprawić człowieka w konsternację!
Gdy mowa o Uluru koniecznym jest też przywołanie ludzi związanych z tym miejscem czyli Aborygenów, którzy zamieszkiwali te ziemie już 22 000 lat temu. Konkretnie lud Anangu, który wierzy, że jego członkowie są potomkami pradawnych istot, odpowiedzialnymi za ochronę tych ziem. O poranku, u podnóża skały organizowane są wycieczki z przewodnikiem – członkiem wcześniej wspomnianego plemienia. Wycieczka nosi nazwę „Mala Walk" – Mala w języku plemienia oznacza małego kangura – Filandera kosmatego. Anangu wierzą, że Mala od wieków zza skał i zakamarów Uluru, sprawują opiekę nad ich ludem. Aborygeni to ludzie, bardzo mocno związani z naturą i żyjący w nią zgodzie. Z niezwykły szacunkiem traktują także starszych, wszystkich z nich nazywają swoimi babciami i dziadkami. U podnóża Uluru, dopóki miejsce to nie zostało skomercjalizowane przez białych ludzi, Anangu odprawiali liczne rytuały – miejsce to ma dla nich szczególne znaczenie, lecz niestety biali nie potrafią tego uszanować co jest strasznie smutne dla samych Aborygenów jak i bardziej świadomych podróżników. Mówiąc o „białych" mam na myśli zarówno turystów jak i australijski rząd. Gdy nasz przewodnik – sympatyczny i serdeczny Aborygen, który przedstawił się imieniem James – wypowiadał słowo „Canberra" na jego twarzy malował się smutek i gorycz, które w pełni podzielam. Na Uluru, pomimo licznych próśb plemienia można się wspinać, dzięki zamontowanym łańcuchom i zakotwiczonej drabince – samo miejsce ma dla nich święty charakter i wierzą, że jest zamieszkałe przez liczne duchy – zarówno dobre jak i złe. Jak wyjaśnił nam przewodnik, rząd nie zamknie trasy wspinaczkowej tak długo jak będzie się to opłacało – w celu weryfikacji rentowności zamontowano nawet cyfrowe liczniki – jeśli na skałę będzie się wspinało przynajmniej 20 procent odwiedzających drabinka zostanie na miejscu. Co prawda rząd przekazał ludowi Anangu akt własności tych ziem, ma on jednak charakter mocno symboliczny. Trzydniowa przepustka do parku to koszt 25 AUD na osobę, z czego do Aborygenów trafia - żeby być bardziej precyzyjnym jak powiedzą nam James – „wraca z Canberry" zaledwie 10 procent. Polityka i pieniądz zatopiły swoje kły nawet tutaj, co jest naprawdę przykre. Problemy rdzennych Australijczyków, niestety są o wiele bardziej skomplikowane. O wiele szerzej i dokładniej o sprawie Aborygenów traktuje post Henryka Kukli, do którego przeczytania i późniejszego udostępnienia mocno zachęcam. W naszym udziale jest uświadamianie innych, by przynajmniej szanowali to miejsce a przede wszystkim jego mieszkańców, choć ciężko tu mówić o szacunku przeglądając karty krótkiej aczkolwiek burzliwej w tej materii historii Australii.
W Parku Narodowym około 50 km od Uluru znajduje się także kompleks skalny tworzący piękne wąwozy i doliny – Kata Tjuta – co z języka aborygenów oznacz „Wiele Głów". Dla ludu Anangu miejsce to dorównuje wagą Uluru, lecz lud nie opowiada o nim zbyt wiele, ponieważ informacje dotyczące na jego temat SA przekazywane tylko wtajemniczonym członkom plemienia. Tutaj nie odczułem monumentalności jaką wręcz emanuje Uluru, lecz miejsce także urzeka – jest tu zdecydowanie mniej turystów, więc człowiek może praktycznie sam na sam obcować z naturą.
Podsumowując. Miejsce to jest na prawdę niesamowite i piękne. Zrobiło na mnie ogromne wrażenie – nigdy jeszcze nie prosiłem przypadkowego turysty, żeby zrobił mi zdjęcie gdy macham do miejsca, z którego odjeżdżam, a tu tak było – można dosłownie poczuć, na własnej skórze jego mistycyzm. Z drugiej strony człowiekiem targa smutek gdy słyszy o tym jak prawowici właściciele tych ziem są traktowani i widzi to na własne oczy. Dlatego niesamowicie istotnym jest by jak najwięcej ludzi na świecie miało świadomość, jak wyglądają sprawy Aborygenów i ich wykluczenia społecznego w Australii. Link do postu Pana Henryka: https://trekmondo.pl/blog/ci-ktorzy-byli-tu-od-poc...
Ps. Outback nie tylko urzeka za dnia. Rozgwieżdżone niebo, które można tu podziwiać, wprawia w równie wielki zachwyt jak dzienne pejzaże!
Brak opinii
Napisz opinię