W drodze na buzkashi i oodarysh. Autor: Łukasz Odzimek

30/09/2016


Centralna Azja znana jest ze sportów, gdzie koń i spryt prowadzącego odgrywają kluczową rolę.

Jednym z tych najbardziej popularnych jest buzkashi - od wieków narodowy sport Afgańczyków. Równie popularny jest on w Kirgistanie, Kazachstanie oraz Mongolii, czyli krajach, gdzie koń jest darzony szacunkiem i estymą.

Po raz pierwszy z buzkashi zetknąłem się w roku 2004 w Afganistanie, a było to w okolicach miasta Szebergan na północy kraju. Na zawody buzkashi jechałem z Heratu, miasta oddalonego o około dzień drogi. Była to moja pierwsza podróż przez Afganistan, więc nie mogłem się nadziwić kolorytowi i różnorodności pasażerów. Dopiero po pewnym czasie przekonałem się, że właśnie tak różny jest Afganistan, mimo to, do dziś zastawiam się, co trzyma tych wszystkich ludzi w jednym państwie. Istnieją tu dziesiątki rodzimych języków, którymi posługują się mieszkańcy jednej czy dwóch dolin, z rzadka komunikujących się między sobą. W większości są to języki dla nas nie do wymówienia bez odpowiedniego treningu i długiej rozgrzewki językowej. Ta cała mieszanka etniczna tworzy wielką wspólnotę narodów Afganistanu, jednych żyjących w zgodzie, a innych żyjących w uśpionym konflikcie. Napięć w kraju jest wiele - wystarczy wymienić napięte relacje pomiędzy Hazarami i Pasztunami. Zatargów jest sporo, jedne miały miejsce wieki temu, ale ich ogrom nosi piętno czasu. Wiele z tych konfliktów to była wojenka miedzy małymi rodzinami, która pozostawiła na tyle wielką urazę w małym narodzie, iż pomimo bliskiego sąsiedztwa - nie ma pokoju. Prawo gór i pamięć o konflikcie nie znają tutaj instytucji przedawnienia. Jedyne, co łączy Afgańczyków to chyba Bóg, ale i do niego modlą się oni często inaczej.

Kiedy dojechałem do Szebergan, dowiedziałem się, że zawody buzkashi odbywają na płaskowyżu Qarchi Gak - kilka godzin od miasta w kierunku granicy uzbeckiej.



Odjeżdżał tam nocny bus załadowany po brzegi, lecz dla mnie miejsce jeszcze było. Droga była ciężka a padający deszcz uniemożliwiał podjazd, przez co w aucie kilka razy zagotowała się woda. Podróż miała być krótka, lecz dwukrotnie zatrzymaliśmy się na modlitwy, kierowca stawał też na dymka z fajki wodnej. Po drodze w samochodzie odpadła miska olejowa, raz zgubiliśmy koło zapasowe, a kilka razy spadł z dachu jeden z pasażerów. Na szczęście nic mu się nie stało i cały w błocie, uśmiechnięty, wracał na swoje miejsce.

W samochodzie siedziałem obok starego Hazara, czyli mieszkańca centralnego Afganistanu, który notorycznie próbował uspokoić rozwydrzone niemowlę. Jego żona i córki też były zajęte dziećmi i zajmowały siedzenia w tyle ciężarówki. Był to tęgi wieśniak o chytrej mongolskiej twarzy, zazwyczaj gwałtownie kołyszący niemowlaka, przez co dziecko darło się wniebogłosy, łapiąc co chwilę dziadygę za brodę a przy okazji mnie za ramię. Była to dla mnie szkoła cierpliwości.

Tuż przez miejscem docelowym zatrzymaliśmy się na modlitwę a gdy dojechaliśmy do osady, rozgościłem się w Czajchanie. Kiedy zrobiło się ciemno, zakończono kolejną modlitwę i zasłonięto zasłony. Rozpoczęła się impreza, której główną ćwiczoną sceną było palenie opium. Trafiłem więc w teoretycznie zakazane miejsce, ale w Afganistanie mało co potrafiło mnie już wtedy zadziwić. Gospodarz włączył telewizor, podpięto antenę satelitarną. Przez trzy godziny byłem świadkiem niemal schizofrenicznego widowiska, podczas którego starcy z brodami do kolan palili opium i przyglądali się w telewizji młodym, niemal rozebranym do naga, hinduskim tancerkom z Bollywood. Wszyscy byli mocno wstawieni i z minuty na minutę coraz bardziej podnieceni fenomenem psychoseksualnym, który widzieli na ekranie. Jeden z palaczy opium, mój sąsiad z kręgu siedzących mężczyzn, wyglądał dziko, przy okazji kurczowo trzymał butelkę od mleka, w której była zapewne jakaś zakazana substancja. Rozpaczliwie próbował ze mną nawiązać dialog, ale tym razem nie dałem rady, gdyż od samego początku był on w swoim świecie. Kierowca co chwilę namawiał mnie do zapalenia opium, odmawiałem, tłumacząc, że nie palę z powodów religijnych. Z czasem jednak unikałem jego wzroku, gdyż był tak podniecony tym, co widzi na ekranie telewizora, że mógł pomylić mnie z kobietą. Na koniec imprezy spojrzał jedynie na mnie z frustracją człowieka, który nie może wydobyć z siebie słowa, i tak zakończyła się impreza.



Rano w czajchanie zaczęto mówić o buzkashi, czyli o sporcie polegającym na walce dwóch drużyn o ciało martwej kozy. Czytałem o buzkashi, widziałem także wiele zdjęć. Wiedziałem, iż tutejsi jeźdźcy uważani są za najlepszych w Afganistanie, a ich konie uważane są za najdroższe.

Buzkashi można przyrównać do polo, ale zamiast piłki używa się martwej kozy lub korpusu cielaka z odrąbaną głową. Zabawa odbywa się konno na wielkim placu, zwykle w terenie górskim. Na placu ważne są dwa punkty - wbity w ziemię pal oraz narysowany okrąg. Głównym celem gry jest przechwycenie kozy, objechanie z nią pachołka, a następnie dostarczenie jej do okręgu. Zadanie wydawać się może łatwe, jednak jego wykonanie utrudniają inni zawodnicy, którzy cały czas próbują przejąć kozę.

Buzkashi jest niczym sport narodowy Afganistanu. W każde święto, zwłaszcza w okolicy Majmany i Mazar-I-Szarif, można spotkać takie rozgrywki. Zwycięstwo w tej grze to ogromny honor i zaszczyt, zarówno dla samego zawodnika jak i dla właściciela konia. Jeździec nazywa się „czapandaz" i może nim być każdy posiadacz konia.

Przed zawodami robione są zakłady o to, kto je wygra. To wielka rozrywka, a przy okazji hazard boiskowy. Buzkashi jest tym dla Afgańczyków tym, czym dla Europejczyków futbol. Jedynie w Afganistanie ten sport jest zarejestrowany jako dyscyplina sportowa przez Afgański Komitet Olimpijski. Afgańczycy twierdzą z dumą, iż buzkashi - popularne także w Mongolii i Uzbekistanie - pochodzi właśnie z okolic miasta Majmana i Szebergam, czyli terenu gór i licznych dróg wyglądających niczym krowie ścieżki, gdzie od listopada do marca sypie śnieg.

Buzkashi to nie jedyny sport tych ziem. Równie popularny jest także Kyz Kuumai, który polega na tym, że kobieta ucieka przed mężczyzną na koniu, a ten próbuje ją pocałować w galopie. Jeśli ją pocałuje, wygrywa. Jeśli mu się nie uda, dziewczyna może gonić jego. To jednak sport obcy dla Afganistanu, jednak bardzo popularny w Kirgistanie.

Równie popularne co buzksashi jest oodarysh, czyli zapasy na koniach. Przepisy pozwalają trzymać przeciwnika za boki, ramiona, mięśnie i stawy. Koń do tego sportu powinien być mocny i posłuszny. W oficjalnych zawodach uczestnicy muszą mieć co najmniej 19 lat i być medycznie certyfikowani. Konkurenci są podzieleni na 3 kategorie w zależności od wagi: do 70 kg, od 70 do 90 kg i więcej niż 90 kg. Do tego sportu wymagany jest płaski teren, a gra rozgrywana jest w okręgu o średnicy 30 m, pod nadzorem sędziego. Uczestnicy są ubrani jedynie w strój od pasa w dół, ażeby nie było szarpania za ubranie. Walka trwa średnio 6 minut, ale grę zatrzymuje się, jeśli koń lub zapaśnik jest ranny. W tym przypadku przerwa trwa 2 minuty i wówczas wolno poszkodowanego opatrzyć. Jeśli po tym czasie nie wznowi walki, jego przeciwnik wygrywa walkę. Podczas meczu punkty przyznaje sędzia, a jeśli wynik jest równy, rozgrywana jest dodatkowa runda trwająca dwie minuty. Ten sport jest bardzo popularny w Kirgistanie oraz Kazachstanie.



Konie dla wielu ludów Azji Centralnej to świętość, niczym krowy dla Hindusów. Na tych wielkich przestrzeniach stanowią one nieodzowny środek komunikacji, są podstawą bytu Kirgizów i Mongołów.

Wielu Kirgizów nie może się po dziś dzień z nimi rozstać, mimo że już dawno mawiano, iż „Kirgiz zszedł z konia".

Łukasz Odzimek

Galeria:


Komentarze

Brak opinii

Napisz opinię