Podwodny Anioł w Koralach. Opowiada: Łukasz

21/12/2015


Wielka Rafa Koralowa, tuż obok Opery w Sydney oraz świętej skały Aborygenów – Uluru, pojawia się wirtualnie w mojej głowie, gdy myślę o Australii. Jest to zdecydowana perła w koronie australijskiej przyrody – obowiązkowy punkt wizyty każdego turysty, będącego w tej części świata. Urzeka ona swym pięknem, a do tego poraża rozmiarem – rozciąga się ona przez 2000 km od Bundaberg po przylądek Jork, a jej powierzchnia wynosi 344 tys. km2 – dla porównania powierzchnia Polski to 312 tys. km2 – mowa tu zatem o podwodnym świecie, który swymi rozmiarami przewyższa rozmiarem nasz (wcale niemały) kraj!

Wielka Rafa Koralowa to także niesłychana różnorodność – występuje tu ponad 2000 gatunków ryb i niezliczone gatunki korali. Habitat ten został stosunkowo późno, bo dopiero w 1975 r., objęty ochroną za uchwałą parlamentu Australijskiego. W 1981 został wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO.

Wielka Rafa Koralowa to także niezliczone wyspy – ta, którą ja miałem okazję odwiedzić oraz zobaczyć jej podwodne okolice, to Lady Musgrave. Nazwana na cześć żony Sir Anthonego Musgrave'a, kolonialnego gubernatora Queensland, wyspa zlokalizowana jest na południowych kresach rafy – około 60 km od wybrzeża Australii. Najłatwiej dotrzeć do niej z miasteczka o charakterystycznej nazwie – 1770. Nazwa ta upamiętnia datę przybicia do tych ziem Kapitana James'a Cooka, który w latach 1769-1771 eksplorował wody Australii i Nowej Zelandii. Lady Musgrave sama w sobie nie jest duża – jej powierzchnia to 0,275 km2, ale rafa, która ją otacza to powierzchnia 11,92 km2 – biorąc pod uwagę fakt, iż wysp i raf podobnych do tej jest ponad 2000 tysiące - robi to wrażenie!


Wyspa Lady Musgrave - źródło: feel-planet.com

Rejs z 1770 trwał około godziny – płynęliśmy katamaranem, na pokład którego wchodziło około 150 osób – zdziwił mnie niesamowicie fakt, że statek całkiem słusznych rozmiarów był bardzo podatny na fale i mocno się na nich bujał – co prawda załoga uprzedziła nas o możliwym zaistnieniu takiego stanu rzeczy, ale z takiej skali zjawiska nikt chyba nie zdawał sobie sprawy – ze mną włącznie! W niektórych momentach sam kurczowo trzymałem się oparcia i fotela i odmawiałem pacierz, a około 80% pasażerów zmuszonych było do skorzystania z plastikowych torebek.

Przygoda zaczęła się niezbyt zachęcająco, ale przysłowie „złe dobrego początki" pasuje idealnie, ponieważ później było już tylko lepiej. Uczestników wycieczki podzielono na 4 grupy – ja znalazłem się w trzeciej, co oznaczało, że najpierw nurkuję, a później zostaję zabrany na wyspę i krótki rejs po rafie łodzią ze szklanym dnem. Podwodny świat od zawsze mnie pasjonował, tym bardziej więc ucieszył mnie fakt, że będę mógł go podziwiać w pierwszej kolejności. Odbieram maskę i płetwy i daję nura! Dookoła pełno ryb - mniejszych, większych, podłużnych, obłych i jakie tylko można sobie wyobrazić. Pięknie! Bogactwo różnego rodzaju korali i różnorodność ich barw zachwyca, naprawdę zachwyca...

Gwiazdy nigdy dosyć ;) - podwodne selfie :)

Za główny cel jednak postawiłem sobie coś zupełnie innego niż korale i rybki. Otóż moim marzeniem było spotkanie, podczas nurkowania, morskiego żółwia! Pomyślałem, że zwierzęta te, z natury nieśmiałe, na pewno spłoszy grupa ludzi, przeczesujących pobliską rafę. Postanowiłem więc nieco odpłynąć od statku w stronę wyspy. Niestety w tych okolicach cisza, nie widać nawet pustej skorupy. Myślę – trudno, czas wracać, zawracam. Płynę lekko posmutniały i zaprzestałem już swoich poszukiwań. Wtedy – podobnie jak z Misiem Koalą – to żółw znalazł mnie, a nie ja żółwia! Włączyłem szybko kamerkę, wziąłem głęboki wdech i ruszam za nim w głębinowy pościg! Poniżej krótki filmik z mojego spotkania! Tak, teraz poczułem się spełniony – mogę umierać - pomyślałem! Wróciłem na statek i okazało się, że z całej grupy byłem jedyną osobą, która miała szczęście do spotkania z żółwiem!


Czas na kolejny punkt wyprawy. Czyli Lady Musgrave samą w sobie. Wyspa, praktycznie w całości, jest wypiętrzonym ponad wodę kawałkiem rafy – na plaży widać mnóstwo koralowych szczątków. Środkową część wyspy porastają pandany połaciowe oraz rzewnie. Mieszkańcami wyspy są morskie ptaki – w głównej mierze rybołówki brunatne – przez panią przewodnik potocznie nazywane „stupid birds". Rzeczywiście, ptaki ze względu na brak jakichkolwiek naturalnych wrogów, nie wzruszały się jakkolwiek grupą turystów, przechodzącą metr od ich gniazd.

Warta uwagi jest możliwość campingu na wyspie. W jednym czasie może tu przebywać grupa do 40 osób – cena jednej nocy to zaledwie 5,75 AUD – czyli koszt wykupienia przepustki nocowania na terenie parku narodowego – jest on taki sam dla innych miejsc w Australii. Całkiem niewiele, biorąc pod uwagę fakt idyllicznej okolicy! Minusem jest koszt dostania się na wyspę. Trzeba mieć swoją łódź, bądź wykupić rejs. Koniecznością jest też zorganizowanie sobie całego zaopatrzenia na czas pobytu – który maksymalnie może wynieść 21 dni.


Po krótkim spacerze po urokliwej wyspie przyszedł czas na przejażdżkę łódką ze szklanym dnem.

Była to swego rodzaju lekcja o rafie, ponieważ kapitan naszej jednostki, a zarazem przewodnik, przystawał przy poszczególnych koralach i opowiadał nam ciekawostki na ich temat. Niestety, organizatorzy nie pomyśleli o uprzednim wyczyszczeniu szyby i zdjęcia nie imponują jakością, ale była to niewielka niedogodność, którą kompensowały informacje z ust przewodnika.


Zdecydowanie Rafa Koralowa zasługuje na status miejsca pięknego i wyjątkowego. Co prawda zobaczyłem tylko niewielki jej skrawek, ale jego piękno zostanie na długo w mej pamięci!

Na koniec nie może oczywiście zabraknąć humorystycznego akcentu. Na statku, w drodze na rafę, poznałem Bena – sympatycznego mieszkańca Hong Kongu. Porozmawialiśmy trochę o ekonomii, zainteresował się moją kamerką podwodną – dodatkowo nie dopadła go choroba morska, więc był naprawdę dobrym współpasażerem. Gdy dotarliśmy na miejsce, konieczne było posmarowanie się filtrem ochronnym – Australia jest krajem o najwyższym stopniu zachorowań na raka skóry i tutejsze słońce dosłownie „daje popalić", więc z ochroną nie ma żartów. Niestety człowiek guma ze mnie nie jest, a w zasadzie patrzę z zazdrością na osoby, które potrafią złączyć ręce za plecami, więc konieczne było poproszenie kogoś o pomoc. Jedyną osobą, jaką poznałem do tej pory, był ów Ben. Poprosiłem go zatem o posmarowanie moich pleców – nie jestem zbyt dobrze zaznajomiony z kulturą i obyczajowością państwa środka, ale zdecydowanie wyczułem, że prośba ta mojego nowego kolegi nie zachwyciła. Dodatkowo utwierdziło mnie w tym jego chińskie, jak mniemam, przeklęcia pod nosem. Plecy posmarował, owszem – ale dotknął ich ledwie dwa razy - wzdłuż kręgosłupa. Rafa wzywała, czas uciekał - w inne miejsca chyba dosięgnąłem – pomyślałem - i dałem nura. Otóż mój kolejny znajomy – Chris, którego poznałem na łódce płynącej w stronę wyspy uświadomił mnie, że jestem w błędzie i miał przy tym niezły ubaw!

Oto jak wyglądały moje plecy, gdy zobaczył je Chris. Jego pierwsze skojarzenie to Upadły Anioł z obciętymi skrzydłami! A wy co o tym myślicie?

PS. Na szczęście skóra nie piekła!

od Trekmondo - a my myślimy, że gwieździe tak szkoda, że nie stroi choinki jak wszyscy, że z tego powodu przeistacza się w świątecznego Aniołka ;)

Komentarze

Brak opinii

Napisz opinię