Zuzia na Barbados - opowiada Zuzanna Jeglorz

11/02/2016


Jest mnóstwo miejsc na świecie, które kojarzą nam się z czymś konkretnym. Może to być zabytek, może to być plaża zwieńczona palmą – jak ma to miejsce w przypadku Karaibów. Mało kto wie jednak coś więcej o tym cudownym archipelagu. Przyznam szczerze, że i ja się w tym gronie znajduję. Zniechęcona kilkoma wycieczkami, podczas których oczekiwania stanowczo przerosły rzeczywistość, postanowiłam zostawić Karaibom białą kartkę w mojej świadomości i zapełniać ją na bieżąco wspomnieniami.
Nie wiadomo dlaczego, ale tak się przyjęło, że wszystkie wyspy pomiędzy jedną Ameryką a drugą nazywa się Karaibami. Co z tego, że dzielą się one na Antyle Wielkie i Małe, a te z kolei na Podwietrzne i Zawietrzne... Wszędzie jest i rum, i palmy, a więc... Karaiby! Na pierwszy rzut oka tak to działa, ale potem przepływamy kilkadziesiąt mil dalej i zamiast lasu tropikalnego mamy suszę i odwrotnie. Dlatego też zerkam co rusz na mapę (co zresztą na statku jest raczej naturalne), żeby znać przynajmniej nazwę wyspy, portu i współrzędne geograficzne. Resztę – poznaję na miejscu.



Jest jedna taka wyspa, która, jak powiedział nam kapitan, to „niby już Karaiby, ale jeszcze nie TE". Z daleka przypominała płaski naleśnik pokryty naprzemiennie zielenią i szarą hotelową zabudową. Jest nią Barbados, ojczyzna Rihanny – wysunięta najbardziej na wschód, pierwsza witała nas, przybyszów zza Atlantyku. Widać, że jej położenie nie jest bez znaczenia. Stolica wyspy, czyli Bridgetown, w swej najbardziej reprezentatywnej ulicy przemyciła coś z londyńskiego City. Tuż obok siebie stoi kilka wielkich klimatyzowanych banków – malutkie okruchy nawiązujące do swojej byłej, angielskiej metropolii.

Barbados uzyskał niepodległość w 1966 roku i od tamtego czasu rządzony jest demokratycznie. Tym, co łączy go z innymi karaibskimi krajami, które dawno temu trafiły się we władanie „flegmatycznym" wyspiarzom z Europy, jest kierownica po prawej stronie i język angielski. Ale tylko oficjalnie – tak naprawdę na wszystkich wyspach rządzą języki kreolskie. To takie uproszczone wersje mowy kolonizatorów – francuskiego, portugalskiego, hiszpańskiego itd. Dość zabawne w słuchaniu, zwłaszcza jeśli chodzi o angielski. Wciąż wydaje mi się, że rozumiem, co mówią, a w rzeczywistości znaczenie połowy słów zupełnie mi umyka. Pocieszam się, że to nie przez moje ubytki w wiedzy, a raczej wina ich specjalnego dialektu Bajan. Jedno jest pewne – mają wspaniały akcent, w którym pobrzmiewa to ciągłe życie w promieniach słońca. Nawet samo „Barbados" mówią przeciągając „e", z czego tworzy się zupełnie uśmiechnięte „Barbedas". I jak tu nie kochać takich ludzi?


Nie wiem też, czy to kwestia koloru skóry, czy może na twarzach mieliśmy wypisane wielkie znaki zapytania, ale wszyscy nam tu pomagali. Wyszliśmy poza centrum miasta i gdy błądziliśmy pomiędzy małymi domkami, podziwiając tutejszy styl architektoniczny „w budowie", co chwilę jakiś przechodzień pozdrawiał nas i pytał, czy wiemy gdzie iść. Podobnie było z taksówkarzami, którzy przemykali obok nas na ulicach, zawsze trąbiąc i pytając, czy by nas gdzieś nie podwieźć. Widać, że tworzą tu ogromną społeczność. Nic dziwnego, skoro codziennie do miasta przypływają co najmniej trzy ogromne pasażerowce. Cumowały one w porcie tuż po nas, więc z cała nasza załoga z fascynacją patrzyła jak taka „wielka biała krowa" dobija do nadbrzeża, nie dotykając go ani odrobinkę. Wydaje się to piekielnie trudne, ale prawda jest taka, że wszystko robi się tam jednym małym joystickiem i przy użyciu urządzeń naprowadzających. Tak więc, w porównaniu do naszego nerwowego biegania po pokładzie z odbijaczami w celu nie zarysowania burt Chopina, takie „parkowanie" jest raczej bułką z masłem.
Pytanie: Co dzieje się z trzema tysiącami pasażerów wylewającymi się z każdego takiego statku? Odpowiedź na to pytanie znalazłam na plaży. A oprócz niej - tłum turystów, ma się rozumieć. Z początku było to nieco dziwne wrażenie, zupełnie, jakbym była w Europie – zewsząd słyszałam niemiecki, francuski itd., itp. Ale nie ma co się dziwić - plaża jest piękna, piaszczysta, w oddali widać palmy, a woda w Atlantyku niemiłosiernie szczypie w oczy.
Jedynymi tubylcami na plaży (nie licząc tych, którzy kryli się w barach) byli goście od skuterów wodnych. Przejażdżka kosztowała, bagatela, 100 BDS, czyli dolarów barbadoskich. To równowartość 50 US, ale gra jest warta świeczki, niesamowite wspomnienia gwarantowane.



Co do pieniędzy – jest z nimi mały problem. Praktycznie na każdej wyspie karaibskiej możemy bez problemu zapłacić w dolarach amerykańskich lub euro – także w niepodległych państwach jak Barbados. Warto jednak wziąć poprawkę, że wydadzą nam w swojej własnej walucie więc grube banknoty lepiej zostawić sobie na inną okazję. Bo inaczej tak jak ja skończycie z plikiem dolarów barbadoskich, które mogę jednie wpakować do koperty i wysłać znajomym na pamiątkę. Opcja druga – przechomikować gdzieś w skarpecie i mieć nadzieję, że to znak, iż niedługo znów zawitam na Barbados.


A jest po co – tak jak już mówiłam, kuszą przede wszystkim uśmiechy ludzi na ulicach. Oprócz tego, stolica obfituje w kilkanaście zabytków i historycznych miejsc. Jednym z nich jest wzniesiony z koralowej skały budynek parlamentu, który obraduje już od 1639 roku. Natomiast idąc wzdłuż plaży w stronę miasta, natkniemy się na dawne doki, w których remontowano łodzie. Specjalny mechanizm umożliwiał podniesienie aż dwóch naraz. Doki to nic innego tylko odnoga Constitution River, która przecina miasto na pół. Przejście z jednej strony na drugą umożliwia nic innego, tylko okazały Bridgegate. Przy moście kwitnie życie towarzyskie ludzi Barbadosu, zarówno mieszkańców, jak i turystów. Natomiast tuż obok cumuje wiele jachtów i katamaranów, oferujących kilkugodzinne wycieczki dookoła wyspy.
Jako, że część morską mam już za sobą, zostawiłam Atlantyk i zagłębiłam się w miasto. Udało mi się znaleźć kościół St Michaels i upragniony targ. O dziwo, wcale nie taki pełen owoców, jak się spodziewałam. Marzyły mi się papaje, marakuje i inne dziwnie wyglądające rośliny, a zastałam banany (trochę mniejsze niż w Polsce i bardziej mączne, ale...wciąż tylko banany), kilka grejpfrutów i jabłek. Zaskoczyło mnie za to bogactwo przypraw – nie wiedziałam, co wybrać, więc na chybił trafił wzięłam coś suszonego, wiercącego w nosie ostrym zapachem. Póki co, nawet Pani Cook nie wie, cóż to za przyprawa i z czym to się je. Dlatego mam nadzieję, że przyszły port mocno zaowocuje, zarówno rozwiązaniem tej zagadki poliszynela, jak i nowymi smakami. Chociaż tych, jak to w podróży, i na Barbados nie brakuje.
Pozdrowienia, Zuzanna

Komentarze

Brak opinii

Napisz opinię