Zuzia na morzu - przystanek Gran Canaria. Opowiada: Zuzanna Jeglorz

07/01/2016


Na Atlantyku powiało nam trochę za mało. Jedynie pierwszy dzień po wypłynięciu z Gibraltaru, o który zahaczyliśmy w drodze z Malagi, miał pogodę iście żeglarską. Wiatr dmuchał bardzo mocno, niebo zachmurzyło się ponuro i groźnie, a Chopin co rusz przechylał się z burty na burtę tak, że aż skrzypiało. Niestety w następnych dniach Neptun udał się na drzemkę i tym sposobem przez około dwie doby płynęliśmy z minimalną prędkością.

Na Wyspy Kanaryjskie jednak ostatecznie dopłynęliśmy. Zacumowaliśmy w Las Palmas de Gran Canaria, tuż obok statku Alexander von Humboldt II. Wielkich żaglowców jest tutaj znacznie więcej. Dla większości, tak jak i dla nas, Wyspy Kanaryjskie są tylko przystankiem przed Karaibami. Uciekają tam na zimę, by zarobić na swoje utrzymanie turystycznymi rejsami.

Na Gran Canarii, w porównaniu do oceanu, powiało już mocno. Tyle, że czym innym – a mianowicie egzotyką. Tą pojmowaną po europejsku, czyli - idąc skojarzeniami – palmy, białe plaże, banany, rozwalające się chatki w jakimś gąszczu, ale też nagie wulkaniczne skały i wysokie góry porośnięte sosną i pinią. Na tej wyspie można znaleźć to wszystko. Choć jest malutka, a z północnego krańca na południowy jedzie się mniej niż godzinę trasą wzdłuż wschodniego wybrzeża. Nie obfituje ona w jakieś niesamowite widoki – te znajdziemy zdecydowanie bardziej w głębi wyspy. Pozwala jednak już tutaj zaobserwować zmienność krajobrazu i różnorodność szaty roślinnej jaką raczy nas ta jedna z Kanaryjskich wysp.

Zaczynając od najniżej na mapie położonego punktu, mamy szansę przenieść się na chwilę do Parku Słowińskiego skrzyżowanego z Saharą. Wielkie wydmy, które ulokowały się tuż przy Atlantyku, nazywają się Dunas de Maspalomas i są schronieniem dla wielu unikatowych gatunków roślin i zwierząt.

Słyszałam i wierzę na słowo, że są wspaniałe – szczególnie, jak się ruszają. Niestety nie miałam okazji przekonać się z bliska, ale już patrząc z daleka aż chce się wspiąć po kolei na każdą z nich.


Plaża na południu - w tle - wydmy.

Jak mówiłam, podróż trwa bardzo krótko, ale tylko – wybrzeżem. Przez sam środek wyspy ciągnie się pas gór, którego przebycie zajmuje minimum trzy godziny. Droga, jak to w takich przypadkach, pnie się raźno w górę serpentynami, a kierowcy co rusz trąbią żeby wybadać, czy kogoś nie ma za jednym z setek zakrętów. Przypomina trochę Route 66 z najpopularniejszych zdjęć – szczególnie w pierwszej swojej fazie, gdy przebija się przez ciemne wulkaniczne skały i wąwozy. Wszystkie suche – na wyspie nie ma ani jednej rzeki, a jedyne co ratuje mieszkańców to wielkie zakłady odsalania wody, działające tu od lat 70.


Czyżby Route 66, Grand Canion....?


Przydrożny bar


Im dalej na północ, tym bardziej wilgotno i więcej roślinności. Pojawiają się drzewa iglaste i liściaste, tak, że w pewnym momencie przypominały mi one łagodne stoki naszych polskich Beskidów. Punktem kulminacyjnym wyprawy przez środek Gran Canarii jest widowiskowy park skalnych formacji. O pięknie przyrody i widoków niech świadczy fakt, że to właśnie tu stoi jedyny na Wyspach hotel Paradores. W całej Hiszpanii tych państwowych budynków jest niewiele. Są za to najekskluzywniejszymi miejscami na wakacje i mieszczą się tylko tam, gdzie otoczenie oddaje naprawdę w pełni wysoką cenę zapłaconą za spędzoną tam noc.

Co widać z hotelu Paradores


Gran Canaria to jednak nie tylko przyroda. Same Las Palmas jest miastem żywym, pełnym ludzi przez cały dzień jak i całą noc. Nawet teraz w sezonie zimowym, strach więc pomyśleć co dzieje się, gdy podczas wakacji zalewają je te trzy miliony turystów rocznie. Duże i rozległe, ma bardzo ładną starówkę gdzie znajdziemy np. dom Kolumba, a także całe muzeum poświęcone historii.

Ale co mnie urzekło najbardziej, to małe miasteczko jeszcze gdzieś w górach – Teror. Słynie ze swoich drewnianych balkonów (jest i ich ulica – Calle de los Balcones), których mniejsze wersje można nawet kupić do powieszenia w domu. Mnie skojarzyły się one z miasteczkami Ameryki Łacińskiej (póki co widzianymi tylko na zdjęciach). W każdym razie daleko im do kontynentalnej Hiszpanii – dla mnie są więc powiewem czegoś zupełnie nowego, nie mogę już się doczekać architektury Wysp Zielonego Przylądka, a potem Karaibów.

Miasteczko Teror i Calle de Los Balcones


Cieszę się też bardzo z tego powodu, że udało nam się wycieczką trafić do Teror akurat na coniedzielny targ. Wspaniale było więc podpatrzeć snujących się wszędzie mieszkańców, posłuchać hiszpańskiej muzyki, która przygrywała wszystkim targującym się. Straganów było wiele i jak to zwykle bywa, można tam było kupić wspaniałe ręczne wyroby od okolicznych rzemieślników. No i oczywiście, lokalne potrawy – oprócz wspaniałych świeżych przypraw, między innym Mojo Verde i Rojo. Pod tą nazwą kryją się tradycyjne tutaj sosy – zielony (łagodny) i czerwony (bardziej pikantny). Na Gran Canarii je się je do wszystkiego, a w szczególności do ziemniaków w mundurkach. Trochę jak u nas w Polsce – ziemniaki potrawą narodową!

Chopin i jego załoga rusza już za chwilę znowu na morze. Kierunek – Wyspy Zielonego Przylądka. Kto ciekawy, zapraszam do śledzenia naszej pozycji na: http://www.fryderykchopin.pl/aktualna-pozycja,t20/

Ahoj!

Zuzanna

Komentarze

Brak opinii

Napisz opinię