Great Ocean Road. Opowiada: Łukasz

13/01/2016

Wpis ten będzie nie długi, nie krótki, lecz w sam raz – dokładnie taki jak droga, o której będzie opowiadał, choć jestem pewien, że ze względu na mój znikomy talent pisarski, a w istocie jego kompletny brak, w swej urodzie będzie odstawał o lata świetlne od jego „clou" czyli przepięknej Great Ocean Road. Tyle słowem preambuły, czas przejść do treści.

Great Ocean Road – stanowa B100 – to malownicza trasa biegnąca wzdłuż południowego wybrzeża Australii. Otwarta została w 1932 roku i liczy sobie 243 kilometry długości. Miejscowości na jej krańcach to odpowiednio: Torquay – na wschodzie, oraz Allansford – na zachodzie. Jadąc drogą możemy podziwiać klifowe wybrzeże oraz wybijające się ponad powierzchnię Pacyfiku liczne wapienie i piaskowce. Niestety, gdy opuszczałem Melbourne, otrzymałem maila od znajomego z Sydney, w treści którego sugerował, bym włączył radio, ponieważ rejon, w kierunku którego zmierzam, dotknięty został przez spore pożary. Rzeczywiście droga była zamknięta na odcinku od Torquay – jej wschodniego końca, do którego właśnie docierałem – aż do Skenes Creek – czyli na blisko 90 km odcinku.

Znak sygnalizujący zamknięcie Great Ocean Road, ze względu na pożary lasów, które dotknęły okolice Lorne.

Epicentrum pożaru były okolice miejscowości Lorne – spłonęło blisko 60 domów, cała ludność zamieszkująca ten obszar była ewakuowana. Szczęście w nieszczęściu – nie było żadnych ofiar w ludziach. Domy i dobra materialne zawsze można odbudować czy odkupić, życia ludzkiego nie odzyskamy za żadne skarby tego świata. Strasznie przeraziły mnie też komunikaty radiowe, których treść brzmiałaby po polsku „jeśli jeszcze nie wyjechałeś, jest już za późno na ewakuację". Prawdopodobnie gdybym wyruszył jeden dzień wcześniej, sam byłbym ewakuowany, bo planowałem swój nocleg właśnie w tamtych okolicach.

Musiałem zatem pojechać objazdem. Gdy następnego dnia wjeżdżałem na Great Ocean Road w okolicach Skensen Creek, droga wciąż była zamknięta, a strażacy dalej walczyli z pożarem, który, jak się później dowiedziałem, swym obszarem objął 2000 ha. Australijska przyroda potrafi być brutalna, lecz jak wiadomo, każdy medal ma dwie strony – jest też niesamowicie piękna – wybrzeże, wzdłuż którego wiedzie Great Ocean Road, należy niewątpliwie do jednego z najbardziej urokliwych w tej części świata. Niestety mocno postępująca erozja sprawia, że skały poddając się wodzie zawalają się. Nie ma zatem co czekać, tylko czym prędzej trzeba przyjeżdżać i podziwiać póki jest co!

Oczywiście przejazd samochodem wzdłuż wybrzeża to bułka z masłem i nie wymaga zbytniego zaangażowania naszych mięśni – jednym słowem „easy level". Możliwe jest podniesienie tego poziomu trudności, może nie do „hard" ale raczej „medium". Otóż w 2004 roku utworzono szlak – Great Ocean Walk, który liczy 102 km, a na jego długości rozlokowane są miejsca w których można przenocować – czy to w namiocie, na darmowym campingu, czy, jeśli ktoś jest wygodny (biorąc pod uwagę australijskie ceny zakwaterowania to i bogaty) - w hotelu. Jeśli ktoś dysponuje więc odrobiną czasu i chęci, a planuje odwiedziny tej części świata, jest to kwestia, której warto poświęcić odrobinę uwagi – jestem pewien, że czas spędzony na tym trekkingu nie będzie czasem zmarnowanym! Jeśli będzie mi kiedyś dane ponownie zawitać w te strony, jest to dla mnie punkt obowiązkowy!

Link dla zainteresowanych: http://www.visitgreatoceanroad.org.au/greatoceanwalk

A poniżej galeria zdjęć:

Twelve Apostols – to grupa wapiennych kolumn, znajdująca się w bliskiej odległości od brzegu, nieopodal miejscowości Port Campbell. Ze względu na postępującą erozję Apostołów zostało już tylko siedmiu. Tak naprawdę dwunastu ich nigdy nie było, a początkowo formacja nazywała się „The sow and piglets" co znaczy dosłownie maciora i świnki. Uznano jednak, że nie brzmi ona zbyt wyniośle więc postanowiono, że zostanie zmieniona – tym oto sposobem inwentarz żywy został mianowany posłańcami dobrej nowiny.


Loch Ard Gorg – Nazwa miejsca upamiętnia katastrofę statku Loch Ard płynącego z Anglii do Melbourne, który rozbił się w 1878 roku na tych właśnie wodach. Z 54 osób znajdujących się na pokładzie przeżyły zaledwie 2. Młody członek załogi - 15 letni Tom Pearce – oraz 17 letnia imigrantka irlandzkiego pochodzenia Eva Carmichael.



London Arch (do 1990 London Bridge) – formę wapienną nazwano tak ze względu na podobieństwo – moim osobistym zdaniem niewielkie – do londyńskiego mostu. Nazwa została zmieniona, gdy w 1990 roku, naturalne połączenie ze stałym lądem niespodziewanie zawaliło się. Co ciekawe, w momencie zajścia na „moście" znajdowało się dwoje turystów. Gdy zdarzenie miało miejsce przebywali na dalszej części wapienia, więc ich bezpieczeństwo nie było bezpośrednio zagrożone. Odcięci na nowopowstałej wyspie, po kilku godzinach oczekiwania zostali przetransportowani helikopterem na stały ląd.



Komentarze

Brak opinii

Napisz opinię